To moja pierwsza relacja wrzucona tutaj na forum, mam nadzieję że się spodoba, a może kogoś choć trochę zainspiruje do odwiedzenia Maroko
:)
Maroko położone jest w północno-zachodniej Afryce, nad brzegiem Oceanu Atlantyckiego i Morza Śródziemnego. To miejsce które niejedną ma twarz, zachwyca i wzrusza. Tu bieda kłania się do stóp a bogactwo pręży się dumnie. Maroko ma zapach kadzidła takiego, jakie wypełnia kościół katolicki w ważne dla chrześcijan święta. Pachnie mieszanką przypraw, które łączą się w potrawach, jakie potem sprzedaje się w przydrożnych barach i na straganach ku uciesze mieszkańców i tych, co tu przybyli. Mieni się tysiącem kolorów i lśni od promieni słonecznych, które nawet jesienią muskają nasze zziębnięte twarze. Gdzieniegdzie unosi się zapach przegniłych mandarynek a widok porozrzucanych stosów śmieci skutecznie burzy krajobraz. Nie wszystko jest w życiu piękne, my zagłębiliśmy się w najdalsze zakątki tych miejsc, by móc poczuć gdzie tak naprawdę jesteśmy. To obraz trochę inny od tych pięknych widoczków z pocztówek, jakie wysyłamy potem do bliskich i zupełnie inny od tych, które ogląda się z poziomu wakacji all-inclusive, lecz my w pełni go akceptujemy i zamierzamy jak najlepiej wykorzystać 6 dni jakie mamy do dyspozycji.
Ulice pełne są ludzi idących do pracy i wracających z niej. Rozbawionych kramarzy, ich przyjaciół i członków rodziny towarzyszących w codziennych zmaganiach. Wszyscy są razem, samotnie stojący sprzedawca to rzadkość. To tak inne od naszej rzeczywistości. Od czasu do czasu jakiś bezdomny wyciąga dłoń po pomoc, matka tuli do piersi dzieciątko i czeka na lepsze jutro. Widok pracujących dzieci albo bawiących się wesołych grupek w „normalny” dzień, to dość powszechne zjawisko. W Maroku praca też jest przywilejem, nie każdy ma takie szczęście. Pomoc socjalna praktycznie nie istnieje. Każdy radzi sobie jak może. Prawo zabrania żebrania na ulicach, dlatego też często napotkać można dzieci „sprzedające” chusteczki do nosa, dorosłych trudniących się „oprowadzaniem” zabłąkanych turystów.
W każdym miejscu napotkać możemy „sympatycznego” Marokańczyka, który chętnie gdzieś zaprowadzi, coś pokaże nawet wtedy, kiedy w ogóle sobie tego nie życzymy a potem będzie domagał się zapłaty. Jeśli zapłacimy mu zbyt mało w jego mniemaniu, zostaniemy wyzwani od najgorszych w ciemnej ulicy. Niektórzy wycwanili się na tyle, że idąc przed Tobą, wpadają „na pierwszego” do hotelu, restauracji a nawet na dworcu i krzyczą, że to oni Cię tu przyprowadzili żądając zapłaty. Na początku jest trudno, ale z czasem człowiek nauczony doświadczaniem dnia poprzedniego skutecznie odpycha od siebie takich „pomocników”. Nie należy się jednak zrażać, bo każda napotkana osoba, która zupełnie bezinteresownie okaże nam pomoc, doradzi czy zwyczajnie porozmawia jest cenniejsza niż kilka takich, co próbowało nas oszukać.
Miejscami krajobraz trochę jak z podróży Cejrowskiego po Meksyku. Tu ktoś naprawia opony, tam inny pan czyści buty przechodniom, którzy na chwilkę przysiadają na prowizorycznych stanowiskach. Gdzie indziej jeszcze ktoś sprzedaje ziarenka słonecznika zawinięte w kawałek gazety. Knajpki pełne są mężczyzn przesiadujących przy niewielkich stolikach, popijających słynną miętową herbatę (berberską whisky) niezależnie od pory dnia. Za każdym razem, kiedy widziałam taki obrazek, zastanawiałam się, co by było gdybym się przysiadła do jednego z takich stolików? Pewnie skandal
;). Maroko zachwyca nas swoją architekturą, wspaniałe monumentalne budowle pamiętające czasy dawnych przodków, zapierające dech w piersiach mozaiki od wzorów takich, że aż mieni się w oczach. Prawdziwe cuda powstałe na skutek ludzkiej wyobraźni. Czasem tylko ogarnia mnie chwilowe przerażenie i retoryczne pytanie kołaczące się w głowie - co nasze pokolenia zostawią dla potomnych? Galerie handlowe, supermarkety i stosy reklamówek?
Sercem każdego miasta są starówki, tu zwane medinami. Większość z nich doczekała się wpisania na Listę Światowego Dziedzictwa UNESCO. W śród wielu wąskich, długich uliczek niezliczone ilości sklepików, stoisk i nawołujących do zakupu właścicieli oraz ich pomocników. Sprzedać i kupić można tu wszystko: żywność, ubrania, aromatyczne przyprawy piętrzące się na stołach, pamiątki po sprzęt RTV. Znajdują się tu nawet malusieńkie zakłady fryzjerskie, których wystrój jest niezmienny od dziesiątków lat. Czasem można w nich dostrzec leniwie leżącego na kanapie fryzjera, który czeka na potencjalnego klienta.
W takich miejscach jak targi bezcenna jest sztuka targowania się. Umiejętność ta jest niemniej ważna od modlitwy, którą pobożni muzułmanie odprawiają 5 razy w ciągu dnia. Jest jak mantra, jaką uduchowieni buddyści i hindusi posługują się by pomóc sobie w opanowaniu umysłu. Słowem – po wkroczeniu na marokańską ziemię targowanie ma wejść w krwiobieg. Targujemy się wszędzie i o wszystko. Szkoda tylko potem, że nie można tak w Lidlu. By wczuć się jeszcze bardziej w klimat i nie wydać zbyt dużej sumy na noclegi sypiamy w hotelikach zlokalizowanych na starówkach. To najtańsza forma spędzenia nocy w miastach. Popularne są także riady, które w porównaniu do hotelików oferują wyższy standard, jest w nich dużo przyjemniej, w cenę noclegu wliczona jest czysta pościel, ręczniki czy śniadanie. Koszt min. 250DH od pokoju dla dwóch osób. Hoteliki z niższym standardem znajdziemy już od 100 DH za pokój.
FEZ. Początek.
Po ponad dobie od wyjścia z domu, lądujemy w końcu w Maroku. Na pierwszy ogień Fez. To jedno z największych miast Maroka, jego duchowa stolica. Jest prawie północ, po krótkich negocjacjach z panami taksówkarzami docieramy na miejsce noclegu. Jedna z riad niedaleko mediny, jak się potem okazuje jedno z najpiękniejszych miejsc, w jakim przyszło nam spać. W progu zjawia się uśmiechnięty, ale lekko zmartwiony naszym późnym pojawieniem się właściciel. Po krótkiej rozmowie i wypełnieniu karty gościa oddajemy się w ramiona Morfeusza. Poranek wita nas prawdziwie marokańskim śniadaniem – pyszna miętowa herbata (cudo z świeżo zaparzonej mięty), czarna jak heban kawa, chlebek (khobs) i bagietka, biały twarożek, miód i dżem. Do tego moczone w winie daktyle a to wszystko palce lizać. Dobry początek dobrego czasu. I do głowy nawet nam nie przyszła myśl „gdzie jest kiełbasa?”.
Jest środek jesieni, chociaż bliżej chyba do zimy, bo nad Wisłą żyje się już rozpoczętym sezonem skoków narciarskich. Czas na Stocha i innych wybitnych skoczków. A tu atak ciepłego powietrza, bezchmurne niebieskie niebo i widok drzew mandarynkowych, które pod wpływem urodzaju dojrzałych owoców kłaniają się nam w pas;). W takich okolicznościach przyrody kierujemy się na zwiedzanie miasta. Najpierw mury obronne wokół miasta i Fort Północny, który obecnie pełni rolę muzeum historycznego. To dobry punkt widokowy i można choć trochę zorientować się w topografii miasta. Spore wrażenie robi na nas ogrom ekspozycji, gabloty pełne wszelkiego rodzaju broni, strojów i stojące na ziemi różnej wielkości armaty. Na dachu można odpocząć od zwiedzania i napić się kawy ze znajdującej się tam kawiarenki podziwiając piękną panoramę miasta (koszt wejścia do fortu 10 DH od osoby, dzieci 5 DH). Niestety nie można tu robić zdjęć, staramy się (póki co) pamiętać to, co udało się nam tam zobaczyć.
W pełnym słońcu, pod błękitem nieba wędrujemy do starego miasta. Do środka zaprasza nas pięknie zdobiona brama.
W samym sercu mediny (Fes el-Bali) znajduję się do niedawna największy meczet Maroka al-Karaouine. Nie możemy wejść do środka, nie jesteśmy muzułmanami. Tylko oni mają prawo do przebywania w nim. W śród krętych, wąskich uliczek można zobaczyć wiele takich cudów architektury, trzeba być tylko czujnym obserwatorem.
Niesamowite wrażenie robi na nas Garbarnia Chouarasa. Jest to miejsce, które od niemal czasów średniowiecza nie zmieniło się. Z dachu garbarni widać kamienne kadzie, w których farbuje się skóry. W nich utrudzeni garbarze, którzy od świtu do nocy, przez siedem dni w tygodniu bardzo ciężko pracują przy oprawianiu skór. Jest to bardzo niebezpieczne dla ich zdrowia. Wchodzący tu turyści dostają liście mięty, by nie czuć nieprzyjemnego zapachu moczu. Jedna z osób wprowadzających turystów na taras powiedziała mi, że to jest „kupa gołębia” a zapach może nie jest Chanel N°5, ale dla nas jest nawet znośny. Nie musimy nacierać nosa liśćmi mięty. Zresztą jak ten chwilowy „dyskomfort” ma się do człowieka, który godzinami po kolana brodzi w takiej brei.
Na dachach okolicznych domów, oraz na wzgórzach wokół mediny widać suszące się w słońcu połacie skór. To potem z nich w marokańskich sklepikach, albo ekskluzywnych sklepach na świecie będzie można nabyć wszystko to, co może człowiek z nich stworzyć.
Po całodziennej wędrówce postanawiamy przysiąść przy jednej z pobliskich knajpek. Chcemy zjeść coś lokalnego, coś co długo będę pamiętały nasze kubki smakowe. Decydujemy się na tajina (specjalne marokańskie naczynie służące do duszenia potraw) z kurczakiem, fasolkę oraz marokańską sałatkę. Wszystko tonie w kąpieli przypraw i tworzy niezapomniany smak. Polecam.
RABAT
Do miasta docieramy późną nocą. Z dworca CTM do mediny, w której liczymy na nocleg jest ok. 5 km. Ze względy na porę decydujemy się pojechać taxi. Po miastach Maroka najlepiej i najtaniej poruszać się „Petit Taxi”. Ponieważ jest noc, koszt tej przyjemności to 25 DH. Tu niestety małe rozczarowanie, jakieś ichniejsze święto i na każdych hotelowych drzwiach informacja „complete”. Wszędzie bez wyjątku! Jakby nie znali innego słowa. Zresztą co za różnica. Wizja spania pod jakimś bankiem, albo hotelem wisiała w powietrzu, ale na szczęście z pomocą przemiłego pana taksówkarza, w którym wzbudziliśmy chyba litość o godzinie pierwszej w nocy udało się znaleźć nocleg w centrum miasta.
Rabat jak na stolicę zaskakuje niskimi cenami. Zupełnie inaczej niż w Fezie czy jak się potem okazało w Marrakeszu. Nie wiem, od czego to zależy, ale to miłe rozczarowanie. Zwłaszcza, że miasto leży nad oceanem, to można tu znaleźć noclegi od 100 DH za pokój 2-osobowy a cenny posiłków są równie atrakcyjne.
Przecinając medinę kierujemy się w stronę oceanu, wychodzimy wprost na wielkie cmentarzysko ciągnące się chyba kilometrami. To robi ogromne wrażenie, zwłaszcza, że pierwszy raz w życiu idąc na plażę "przecinałam" cmentarz. Bliski kontakt z Oceanem Atlantyckim wprawia w osłupienie. Fale rozbijające się o kamienny brzeg tworzą kilkumetrowe fontanny. To widowisko warte obejrzenia. Człowiek przy tym wydaje się być taki mały. Siedzimy kilkanaście metrów od wody a lekka, orzeźwiająca mgiełka unosząca się w powietrzu jest odczuwalna na całym ciele. To bardzo przyjemne uczucie, zwłaszcza w upalny dzień. Człowiek nie musi zanurzyć się w toni, by był pokryty drobinkami soli.
Warta obejrzenia jest przepiękna cytadela Kazba al-Udaja. Tu blisko bramy wejściowej swoją pomoc oferują lokali „przewodnicy”. Oczywiście przekonują nas, że bez ich pomocy nie zdążymy zobaczyć tego miejsca, gdyż będzie zamknięta za pół godziny. Sjesta, sjesta, sjesta - trawiąca dwie godziny. Cena promocyjna super-guide 120 DH od razu zniechęca nas od dalszego przebywania z owym panem, po chwili cena spada do 80 DH, potem już 50 DH. My jednak stanowczym stwierdzeniem, zmieszanym ze słodkim kłamstwem „nie potrzebujemy przewodnika, jesteśmy tu po raz drugi” w zupełnym spokoju, całkiem nieśpiesznie zwiedzamy sobie to piękne miejsce za zupełne darmo.
Całkiem niedaleko od tego miejsca znajduje się imponujące Mauzoleum Mohammada V oraz Wieża Hassana u podnóża których znajduję się ogród. Przed jego bramą, zupełnie jak za dawnych czasów spotkać można wartowników strzegących bezpieczeństwa.
MARRAKESZ
W Marrakeszu wita nas noc, wysiadamy na dworcu kolejowym i naszą uwagę przykuwa budynek dworca. Jest naprawdę piękny, moglibyśmy mieć taki w Polsce. Jesteśmy zmęczeni, ale jest tak miło, że postanawiamy do starego miasta iść na pieszo. Po niedługich poszukiwaniach znajdujemy pokój i zmęczeni zasypiamy jak małe dzieci.
Budzi nas deszczowy poranek, chwilę potem udajemy się w stronę najsłynniejszego placu w Marrakeszu Jamaa el-fnaa. Tu przysiadamy w małej knajpce Toubkal (znaleźliśmy to miejsce dzięki info na forum fly4free). Nazwa miejsca pochodzi o nazwy czterotysięcznika w górach Atlas. Tu za jedynie 20 DH można zjeść pyszne śniadanie (kawa lub herbata, sok ze świeżych pomarańczy, marokańskie naleśniki z miodem (rghaif), chlebek z dodatkami + croissant), które daje nam energię na pozostałą cześć dnia. Mogłabym w to miejsce powracać każdego poranka, gdzie uśmiechnięte twarze kelnerów witają nas radośnie a ciepłe naleśniki smakują najlepiej po tej stronie równika.
Nie polecam zabierania ze sobą żywności z Polski, bądź zaopatrywania się w marokańskich marketach. Jedzenie na mieście jest stosunkowo tanie i jest prawdziwą przyjemnością. Zasada jest jedna – jemy tam, gdzie jedzą autochtoni. Oni wiedza, co jest dobre.
Nocą na placu Jamaa el-fnaa dzieją się cuda. Dźwięki muzyki etnicznej niosą się nad miastem, które dopiero wydaje się budzić do życia. Mimo zmęczenia po całodziennej wędrówce poddajemy się temu urokowi. Opuszczamy nasz mały hotelowy pokoik i wyruszamy na plac. Kłęby dymu, światełka w półmroku, ludzie w przedziwnych dla nas strojach, ale barwnych i pięknych, grający na takich instrumentach, jakich oczy wcześniej nie widziały, nieprzebrane tłumy gapowiczów pragnących wziąć udział w jakimś „tajemniczym” wydarzeniu. Każdy chce być uczestnikiem czegoś niezwykłego. Tu jakaś grupa śpiewa, wokół przysiadają miejscowi i turyści. Tam jakiś starzec opowiada coś, co spotyka się z rozbawieniem tłumu, który go oblega. My niestety nic z tego nie rozumiemy, język arabski jest tak samo egzotyczny jak chiński czy suahili
;). Inni zaś prowadzą jakieś gry, których reguły znają wyłącznie wtajemniczeni - może to i dobrze. Tylko muzyka jest uniwersalna, każdemu gra w duszy niezależnie od tego, z jakiego miejsca na ziemi pochodzi.
Po drugiej stronie „barykady” rozłożone stragany z marokańską kuchnią, które za dnia znikają. Swoją drogą ciekawe jak oni to robią?. O godzinie 7 rano plac jest pusty, jaki półki w polskich sklepach za czasów komuny a wieczorem jak grzyby po deszczu wyrastają budki z jedzeniem i kolorowe wozy, na których sprzedaje się świeżo wyciskany sok z pomarańczy (4 DH). Niebo w ustach. Potem człowiek ma dylemat, jeśli tak smakuje świeży sok, to co znajduje się w kartonach z napisem „100% soku z pomarańczy”?. Wielka sztuką jest odgonić się od sprzedawców atakujących nas niczym wojownicze żółwie ninja z kartą „menu” w ręku, jeden z takich zaszokował mnie znajomością języka polskiego. Brzmiało to mniej więcej tak … „u nas dobre, u nas tanio, teraz nie!!?? To może potem? Nie teraz? Tylko popatrz! U nas taniej niż w Biedronce, lepiej niż u Magdy Gessler” – umarłam;). Skubaniec! Niby 40% narodu to analfabeci, ale talent do przyswajania języków obcych to chyba jakiś dar. Daj Boże każdemu, a przynajmniej mnie i moim bliskim.
ESSAOUIRA
W drodze z Marrakeszu do Essaouiry ma miejsce dziwna rzecz, otóż teren dzielący te dwa miasta jest w większej części pustynny, daleko na horyzoncie widać góry Atlas a naszym oczom, tuż przy drodze ukazują się kozy pasące się na drzewie. Widać,każdy radzi sobie jak może. Warte zobaczenia.
Essaouira to dla mnie miejsce N°1 z pośród miast, które dane mi było odwiedzić, chociaż każde z nich miało swój odmienny klimat. To małe portowe miasteczko położone nad oceanem, z piaszczystą, szeroką plażą. Szum fal jest dla mnie jak muzykoterapia. Mogę godzinami siedzieć i spoglądać przed siebie. A tam po horyzont nic, tylko ja i nieprzebrane ilości wody. No może tylko gromady rozkrzyczanych mew lekko zakłócają święty spokój. Ale stanowią element tego krajobrazu i konweniują z nim.
Podziwiamy dawny fort i wały obronne. Miejsce to wraz z mediną zostało wpisane za Listę Światowego Dziedzictwa UNESCO. W wąskich uliczkach nie jesteśmy już tak atakowani przez sprzedawców pamiątek. Jest tu dużo spokojniej niż w Fezie czy Marrakeszu. Tu w porównaniu do innych starówek widać dużo ręcznie wyrabianych przedmiotów z drewna tui. Niektóre z nich naprawdę robią wrażenie. Natknęliśmy się też na jednego sprzedawcę, który usilnie próbował wymienić swój towar na polską wódkę. Szkoda, że nie mieliśmy zapasów, ale doświadczenie pokazało, że handel wymienny jest wciąż żywy i ma się całkiem nieźle.
Raphael napisał:Ze zdjęcia wygląda na to, że plaża w Rabacie chyba przez długi czas się błękitnej flagi nie doczeka. Wszędzie tam tyle śmieci?Tak, to "plaża" w rabacie. Na zdjęciach tego nie widać ale jest to bardziej klif
:) Niestety jeśli chodzi o czystość plaż w Maroku, z tego co widzieliśmy i z tego co czytaliśmy przed wyjazdem daleko im jeszcze do plaż europejskich (również polskich).
KIA_80 napisał:ESSAOUIRATu w porównaniu do innych starówek widać dużo ręcznie wyrabianych przedmiotów z drzewa sandałowegobyć może są tam wyroby z drzewa sandałowego (nie rzuciły mi się w oczy), ale zdecydowanie najpopularniejsze, będące specjalnością regionu, są wyroby z tui. najbardziej dekoracyjne powstają z korzeni tego drzewa. np. coś takiego:
wykonane z jednego kawałka drewna (śr. ok 26 cm)http://www.abcmaroko.pl/sztuka-uzytkowa ... a-tui.html
Dziękuję bardzo za uwagę. Zapytałam jednego ze sprzedawców, z czego wykonane są te przedmioty i otrzymałam odp. że to drzewo sandałowe. Widocznie zostałam wprowadzona w błąd
;). Oczywiście dokonam stosownej poprawki
;)
Misiatek napisał:Bilety na podróże lokalne kupowaliście na miejscu czy jakoś wcześniej?Wszystkie bilety kupujesz na miejscu, max z 1-dniowym wyprzedzeniem.
To moja pierwsza relacja wrzucona tutaj na forum, mam nadzieję że się spodoba, a może kogoś choć trochę zainspiruje do odwiedzenia Maroko :)
Maroko położone jest w północno-zachodniej Afryce, nad brzegiem Oceanu Atlantyckiego i Morza Śródziemnego. To miejsce które niejedną ma twarz, zachwyca i wzrusza. Tu bieda kłania się do stóp a bogactwo pręży się dumnie. Maroko ma zapach kadzidła takiego, jakie wypełnia kościół katolicki w ważne dla chrześcijan święta. Pachnie mieszanką przypraw, które łączą się w potrawach, jakie potem sprzedaje się w przydrożnych barach i na straganach ku uciesze mieszkańców i tych, co tu przybyli. Mieni się tysiącem kolorów i lśni od promieni słonecznych, które nawet jesienią muskają nasze zziębnięte twarze. Gdzieniegdzie unosi się zapach przegniłych mandarynek a widok porozrzucanych stosów śmieci skutecznie burzy krajobraz. Nie wszystko jest w życiu piękne, my zagłębiliśmy się w najdalsze zakątki tych miejsc, by móc poczuć gdzie tak naprawdę jesteśmy. To obraz trochę inny od tych pięknych widoczków z pocztówek, jakie wysyłamy potem do bliskich i zupełnie inny od tych, które ogląda się z poziomu wakacji all-inclusive, lecz my w pełni go akceptujemy i zamierzamy jak najlepiej wykorzystać 6 dni jakie mamy do dyspozycji.
Ulice pełne są ludzi idących do pracy i wracających z niej. Rozbawionych kramarzy, ich przyjaciół i członków rodziny towarzyszących w codziennych zmaganiach. Wszyscy są razem, samotnie stojący sprzedawca to rzadkość. To tak inne od naszej rzeczywistości. Od czasu do czasu jakiś bezdomny wyciąga dłoń po pomoc, matka tuli do piersi dzieciątko i czeka na lepsze jutro. Widok pracujących dzieci albo bawiących się wesołych grupek w „normalny” dzień, to dość powszechne zjawisko.
W Maroku praca też jest przywilejem, nie każdy ma takie szczęście. Pomoc socjalna praktycznie nie istnieje. Każdy radzi sobie jak może. Prawo zabrania żebrania na ulicach, dlatego też często napotkać można dzieci „sprzedające” chusteczki do nosa, dorosłych trudniących się „oprowadzaniem” zabłąkanych turystów.
W każdym miejscu napotkać możemy „sympatycznego” Marokańczyka, który chętnie gdzieś zaprowadzi, coś pokaże nawet wtedy, kiedy w ogóle sobie tego nie życzymy a potem będzie domagał się zapłaty. Jeśli zapłacimy mu zbyt mało w jego mniemaniu, zostaniemy wyzwani od najgorszych w ciemnej ulicy. Niektórzy wycwanili się na tyle, że idąc przed Tobą, wpadają „na pierwszego” do hotelu, restauracji a nawet na dworcu i krzyczą, że to oni Cię tu przyprowadzili żądając zapłaty. Na początku jest trudno, ale z czasem człowiek nauczony doświadczaniem dnia poprzedniego skutecznie odpycha od siebie takich „pomocników”. Nie należy się jednak zrażać, bo każda napotkana osoba, która zupełnie bezinteresownie okaże nam pomoc, doradzi czy zwyczajnie porozmawia jest cenniejsza niż kilka takich, co próbowało nas oszukać.
Miejscami krajobraz trochę jak z podróży Cejrowskiego po Meksyku. Tu ktoś naprawia opony, tam inny pan czyści buty przechodniom, którzy na chwilkę przysiadają na prowizorycznych stanowiskach. Gdzie indziej jeszcze ktoś sprzedaje ziarenka słonecznika zawinięte w kawałek gazety. Knajpki pełne są mężczyzn przesiadujących przy niewielkich stolikach, popijających słynną miętową herbatę (berberską whisky) niezależnie od pory dnia. Za każdym razem, kiedy widziałam taki obrazek, zastanawiałam się, co by było gdybym się przysiadła do jednego z takich stolików? Pewnie skandal ;).
Maroko zachwyca nas swoją architekturą, wspaniałe monumentalne budowle pamiętające czasy dawnych przodków, zapierające dech w piersiach mozaiki od wzorów takich, że aż mieni się w oczach. Prawdziwe cuda powstałe na skutek ludzkiej wyobraźni. Czasem tylko ogarnia mnie chwilowe przerażenie i retoryczne pytanie kołaczące się w głowie - co nasze pokolenia zostawią dla potomnych? Galerie handlowe, supermarkety i stosy reklamówek?
Sercem każdego miasta są starówki, tu zwane medinami. Większość z nich doczekała się wpisania na Listę Światowego Dziedzictwa UNESCO. W śród wielu wąskich, długich uliczek niezliczone ilości sklepików, stoisk i nawołujących do zakupu właścicieli oraz ich pomocników. Sprzedać i kupić można tu wszystko: żywność, ubrania, aromatyczne przyprawy piętrzące się na stołach, pamiątki po sprzęt RTV. Znajdują się tu nawet malusieńkie zakłady fryzjerskie, których wystrój jest niezmienny od dziesiątków lat. Czasem można w nich dostrzec leniwie leżącego na kanapie fryzjera, który czeka na potencjalnego klienta.
W takich miejscach jak targi bezcenna jest sztuka targowania się. Umiejętność ta jest niemniej ważna od modlitwy, którą pobożni muzułmanie odprawiają 5 razy w ciągu dnia. Jest jak mantra, jaką uduchowieni buddyści i hindusi posługują się by pomóc sobie w opanowaniu umysłu. Słowem – po wkroczeniu na marokańską ziemię targowanie ma wejść w krwiobieg. Targujemy się wszędzie i o wszystko. Szkoda tylko potem, że nie można tak w Lidlu. By wczuć się jeszcze bardziej w klimat i nie wydać zbyt dużej sumy na noclegi sypiamy w hotelikach zlokalizowanych na starówkach. To najtańsza forma spędzenia nocy w miastach. Popularne są także riady, które w porównaniu do hotelików oferują wyższy standard, jest w nich dużo przyjemniej, w cenę noclegu wliczona jest czysta pościel, ręczniki czy śniadanie. Koszt min. 250DH od pokoju dla dwóch osób. Hoteliki z niższym standardem znajdziemy już od 100 DH za pokój.
FEZ. Początek.
Po ponad dobie od wyjścia z domu, lądujemy w końcu w Maroku. Na pierwszy ogień Fez. To jedno z największych miast Maroka, jego duchowa stolica. Jest prawie północ, po krótkich negocjacjach z panami taksówkarzami docieramy na miejsce noclegu. Jedna z riad niedaleko mediny, jak się potem okazuje jedno z najpiękniejszych miejsc, w jakim przyszło nam spać. W progu zjawia się uśmiechnięty, ale lekko zmartwiony naszym późnym pojawieniem się właściciel. Po krótkiej rozmowie i wypełnieniu karty gościa oddajemy się w ramiona Morfeusza.
Poranek wita nas prawdziwie marokańskim śniadaniem – pyszna miętowa herbata (cudo z świeżo zaparzonej mięty), czarna jak heban kawa, chlebek (khobs) i bagietka, biały twarożek, miód i dżem. Do tego moczone w winie daktyle a to wszystko palce lizać. Dobry początek dobrego czasu. I do głowy nawet nam nie przyszła myśl „gdzie jest kiełbasa?”.
Jest środek jesieni, chociaż bliżej chyba do zimy, bo nad Wisłą żyje się już rozpoczętym sezonem skoków narciarskich. Czas na Stocha i innych wybitnych skoczków. A tu atak ciepłego powietrza, bezchmurne niebieskie niebo i widok drzew mandarynkowych, które pod wpływem urodzaju dojrzałych owoców kłaniają się nam w pas;). W takich okolicznościach przyrody kierujemy się na zwiedzanie miasta. Najpierw mury obronne wokół miasta i Fort Północny, który obecnie pełni rolę muzeum historycznego. To dobry punkt widokowy i można choć trochę zorientować się w topografii miasta. Spore wrażenie robi na nas ogrom ekspozycji, gabloty pełne wszelkiego rodzaju broni, strojów i stojące na ziemi różnej wielkości armaty. Na dachu można odpocząć od zwiedzania i napić się kawy ze znajdującej się tam kawiarenki podziwiając piękną panoramę miasta (koszt wejścia do fortu 10 DH od osoby, dzieci 5 DH). Niestety nie można tu robić zdjęć, staramy się (póki co) pamiętać to, co udało się nam tam zobaczyć.
W pełnym słońcu, pod błękitem nieba wędrujemy do starego miasta. Do środka zaprasza nas pięknie zdobiona brama.
W samym sercu mediny (Fes el-Bali) znajduję się do niedawna największy meczet Maroka al-Karaouine. Nie możemy wejść do środka, nie jesteśmy muzułmanami. Tylko oni mają prawo do przebywania w nim. W śród krętych, wąskich uliczek można zobaczyć wiele takich cudów architektury, trzeba być tylko czujnym obserwatorem.
Niesamowite wrażenie robi na nas Garbarnia Chouarasa. Jest to miejsce, które od niemal czasów średniowiecza nie zmieniło się. Z dachu garbarni widać kamienne kadzie, w których farbuje się skóry. W nich utrudzeni garbarze, którzy od świtu do nocy, przez siedem dni w tygodniu bardzo ciężko pracują przy oprawianiu skór. Jest to bardzo niebezpieczne dla ich zdrowia. Wchodzący tu turyści dostają liście mięty, by nie czuć nieprzyjemnego zapachu moczu. Jedna z osób wprowadzających turystów na taras powiedziała mi, że to jest „kupa gołębia” a zapach może nie jest Chanel N°5, ale dla nas jest nawet znośny. Nie musimy nacierać nosa liśćmi mięty. Zresztą jak ten chwilowy „dyskomfort” ma się do człowieka, który godzinami po kolana brodzi w takiej brei.
Na dachach okolicznych domów, oraz na wzgórzach wokół mediny widać suszące się w słońcu połacie skór. To potem z nich w marokańskich sklepikach, albo ekskluzywnych sklepach na świecie będzie można nabyć wszystko to, co może człowiek z nich stworzyć.
Po całodziennej wędrówce postanawiamy przysiąść przy jednej z pobliskich knajpek. Chcemy zjeść coś lokalnego, coś co długo będę pamiętały nasze kubki smakowe. Decydujemy się na tajina (specjalne marokańskie naczynie służące do duszenia potraw) z kurczakiem, fasolkę oraz marokańską sałatkę. Wszystko tonie w kąpieli przypraw i tworzy niezapomniany smak. Polecam.
RABAT
Do miasta docieramy późną nocą. Z dworca CTM do mediny, w której liczymy na nocleg jest ok. 5 km. Ze względy na porę decydujemy się pojechać taxi. Po miastach Maroka najlepiej i najtaniej poruszać się „Petit Taxi”. Ponieważ jest noc, koszt tej przyjemności to 25 DH. Tu niestety małe rozczarowanie, jakieś ichniejsze święto i na każdych hotelowych drzwiach informacja „complete”. Wszędzie bez wyjątku! Jakby nie znali innego słowa. Zresztą co za różnica. Wizja spania pod jakimś bankiem, albo hotelem wisiała w powietrzu, ale na szczęście z pomocą przemiłego pana taksówkarza, w którym wzbudziliśmy chyba litość o godzinie pierwszej w nocy udało się znaleźć nocleg w centrum miasta.
Rabat jak na stolicę zaskakuje niskimi cenami. Zupełnie inaczej niż w Fezie czy jak się potem okazało w Marrakeszu. Nie wiem, od czego to zależy, ale to miłe rozczarowanie. Zwłaszcza, że miasto leży nad oceanem, to można tu znaleźć noclegi od 100 DH za pokój 2-osobowy a cenny posiłków są równie atrakcyjne.
Przecinając medinę kierujemy się w stronę oceanu, wychodzimy wprost na wielkie cmentarzysko ciągnące się chyba kilometrami. To robi ogromne wrażenie, zwłaszcza, że pierwszy raz w życiu idąc na plażę "przecinałam" cmentarz.
Bliski kontakt z Oceanem Atlantyckim wprawia w osłupienie. Fale rozbijające się o kamienny brzeg tworzą kilkumetrowe fontanny. To widowisko warte obejrzenia. Człowiek przy tym wydaje się być taki mały. Siedzimy kilkanaście metrów od wody a lekka, orzeźwiająca mgiełka unosząca się w powietrzu jest odczuwalna na całym ciele. To bardzo przyjemne uczucie, zwłaszcza w upalny dzień. Człowiek nie musi zanurzyć się w toni, by był pokryty drobinkami soli.
Warta obejrzenia jest przepiękna cytadela Kazba al-Udaja. Tu blisko bramy wejściowej swoją pomoc oferują lokali „przewodnicy”. Oczywiście przekonują nas, że bez ich pomocy nie zdążymy zobaczyć tego miejsca, gdyż będzie zamknięta za pół godziny. Sjesta, sjesta, sjesta - trawiąca dwie godziny. Cena promocyjna super-guide 120 DH od razu zniechęca nas od dalszego przebywania z owym panem, po chwili cena spada do 80 DH, potem już 50 DH. My jednak stanowczym stwierdzeniem, zmieszanym ze słodkim kłamstwem „nie potrzebujemy przewodnika, jesteśmy tu po raz drugi” w zupełnym spokoju, całkiem nieśpiesznie zwiedzamy sobie to piękne miejsce za zupełne darmo.
Całkiem niedaleko od tego miejsca znajduje się imponujące Mauzoleum Mohammada V oraz Wieża Hassana u podnóża których znajduję się ogród. Przed jego bramą, zupełnie jak za dawnych czasów spotkać można wartowników strzegących bezpieczeństwa.
MARRAKESZ
W Marrakeszu wita nas noc, wysiadamy na dworcu kolejowym i naszą uwagę przykuwa budynek dworca. Jest naprawdę piękny, moglibyśmy mieć taki w Polsce. Jesteśmy zmęczeni, ale jest tak miło, że postanawiamy do starego miasta iść na pieszo. Po niedługich poszukiwaniach znajdujemy pokój i zmęczeni zasypiamy jak małe dzieci.
Budzi nas deszczowy poranek, chwilę potem udajemy się w stronę najsłynniejszego placu w Marrakeszu Jamaa el-fnaa. Tu przysiadamy w małej knajpce Toubkal (znaleźliśmy to miejsce dzięki info na forum fly4free). Nazwa miejsca pochodzi o nazwy czterotysięcznika w górach Atlas. Tu za jedynie 20 DH można zjeść pyszne śniadanie (kawa lub herbata, sok ze świeżych pomarańczy, marokańskie naleśniki z miodem (rghaif), chlebek z dodatkami + croissant), które daje nam energię na pozostałą cześć dnia. Mogłabym w to miejsce powracać każdego poranka, gdzie uśmiechnięte twarze kelnerów witają nas radośnie a ciepłe naleśniki smakują najlepiej po tej stronie równika.
Nie polecam zabierania ze sobą żywności z Polski, bądź zaopatrywania się w marokańskich marketach. Jedzenie na mieście jest stosunkowo tanie i jest prawdziwą przyjemnością. Zasada jest jedna – jemy tam, gdzie jedzą autochtoni. Oni wiedza, co jest dobre.
Nocą na placu Jamaa el-fnaa dzieją się cuda. Dźwięki muzyki etnicznej niosą się nad miastem, które dopiero wydaje się budzić do życia. Mimo zmęczenia po całodziennej wędrówce poddajemy się temu urokowi. Opuszczamy nasz mały hotelowy pokoik i wyruszamy na plac. Kłęby dymu, światełka w półmroku, ludzie w przedziwnych dla nas strojach, ale barwnych i pięknych, grający na takich instrumentach, jakich oczy wcześniej nie widziały, nieprzebrane tłumy gapowiczów pragnących wziąć udział w jakimś „tajemniczym” wydarzeniu. Każdy chce być uczestnikiem czegoś niezwykłego. Tu jakaś grupa śpiewa, wokół przysiadają miejscowi i turyści. Tam jakiś starzec opowiada coś, co spotyka się z rozbawieniem tłumu, który go oblega. My niestety nic z tego nie rozumiemy, język arabski jest tak samo egzotyczny jak chiński czy suahili ;). Inni zaś prowadzą jakieś gry, których reguły znają wyłącznie wtajemniczeni - może to i dobrze. Tylko muzyka jest uniwersalna, każdemu gra w duszy niezależnie od tego, z jakiego miejsca na ziemi pochodzi.
Po drugiej stronie „barykady” rozłożone stragany z marokańską kuchnią, które za dnia znikają. Swoją drogą ciekawe jak oni to robią?. O godzinie 7 rano plac jest pusty, jaki półki w polskich sklepach za czasów komuny a wieczorem jak grzyby po deszczu wyrastają budki z jedzeniem i kolorowe wozy, na których sprzedaje się świeżo wyciskany sok z pomarańczy (4 DH). Niebo w ustach. Potem człowiek ma dylemat, jeśli tak smakuje świeży sok, to co znajduje się w kartonach z napisem „100% soku z pomarańczy”?. Wielka sztuką jest odgonić się od sprzedawców atakujących nas niczym wojownicze żółwie ninja z kartą „menu” w ręku, jeden z takich zaszokował mnie znajomością języka polskiego. Brzmiało to mniej więcej tak … „u nas dobre, u nas tanio, teraz nie!!?? To może potem? Nie teraz? Tylko popatrz! U nas taniej niż w Biedronce, lepiej niż u Magdy Gessler” – umarłam;). Skubaniec! Niby 40% narodu to analfabeci, ale talent do przyswajania języków obcych to chyba jakiś dar. Daj Boże każdemu, a przynajmniej mnie i moim bliskim.
ESSAOUIRA
W drodze z Marrakeszu do Essaouiry ma miejsce dziwna rzecz, otóż teren dzielący te dwa miasta jest w większej części pustynny, daleko na horyzoncie widać góry Atlas a naszym oczom, tuż przy drodze ukazują się kozy pasące się na drzewie. Widać,każdy radzi sobie jak może. Warte zobaczenia.
Essaouira to dla mnie miejsce N°1 z pośród miast, które dane mi było odwiedzić, chociaż każde z nich miało swój odmienny klimat. To małe portowe miasteczko położone nad oceanem, z piaszczystą, szeroką plażą. Szum fal jest dla mnie jak muzykoterapia. Mogę godzinami siedzieć i spoglądać przed siebie. A tam po horyzont nic, tylko ja i nieprzebrane ilości wody. No może tylko gromady rozkrzyczanych mew lekko zakłócają święty spokój. Ale stanowią element tego krajobrazu i konweniują z nim.
Podziwiamy dawny fort i wały obronne. Miejsce to wraz z mediną zostało wpisane za Listę Światowego Dziedzictwa UNESCO. W wąskich uliczkach nie jesteśmy już tak atakowani przez sprzedawców pamiątek. Jest tu dużo spokojniej niż w Fezie czy Marrakeszu. Tu w porównaniu do innych starówek widać dużo ręcznie wyrabianych przedmiotów z drewna tui. Niektóre z nich naprawdę robią wrażenie. Natknęliśmy się też na jednego sprzedawcę, który usilnie próbował wymienić swój towar na polską wódkę. Szkoda, że nie mieliśmy zapasów, ale doświadczenie pokazało, że handel wymienny jest wciąż żywy i ma się całkiem nieźle.